POZDROWIENIA Z MALEZJI – List do Pani, wrzesień 2012, Nr 207


Nie sądziłam nigdy, że los rzuci mnie aż tak daleko od Polski i do tak pięknego kraju jak Malezja. Zaledwie wiedziałam dotąd, gdzie w przybliżeniu szukać jej na mapie a tu – skierowane do mnie zaproszenie najpierw na rozmowę z przedstawicielami uniwersytetu z Kuala Lumpur tu w Warszawie, a potem zaproszenie od dziekana wydziału Lekarskiego USIM (University Saint Islam Malaysia) i moja szybka decyzja i oto po dwudziestu godzinach podróży znalazłam się w tak odległym zakątku globu. Zaproszenie dostałam jako visiting profesor. Jestem tu niespełna dwa miesiące, ale wrażeń różnych mam wiele, a ponieważ nie chcę ich zatrzymywać tylko dla siebie postanowiłam podzielić się nimi z Wami. Może przed opowieścią o mojej pracy, spotkanych ludziach, urokach stolicy, spróbuję wam przypomnieć, zanim same otworzycie atlas, kilka danych o miejscu, w którym teraz żyję.


Malezja


Jest to kraj niezwykły, położony w Azji południowo-wschodniej. Zajmuje dwa niezależne regiony tzw. Malezję Półwyspową i północną część wyspy Borneo. Podobnie jak Wielka Brytania Malezja jest królestwem parlamentarnym. Stanowi ona federację 13 stanów i 3 terytoriów federalnych, usytuowanych częściowo na półwyspie, a częściowo na wyspie Borneo. Malezję zamieszkuje ponad 27 mln mieszkańców. W każdym ze stanów panuje sułtan lub gubernator, którego urodziny są świętem państwowym w danym stanie. Wśród obchodzonych świąt jest: Nowy Rok (1.01) i Chiński Nowy Rok (23.01 i 24.01), Święto Pracy (1.05), urodziny króla (2.06), Święto Niepodległości (31.08), Święto Deepavali lub Diwali (13.11) i Boże Narodzenie (25.12).

Od 1511 r. tereny obecnej Malezji były pod panowaniem portugalskim, od 1641 pod panowaniem holenderskim. Od XVIII w Malezja jest kolonią brytyjską, a 1941 r. przez 3 lata była pod okupacją japońską. Ogłoszenie niepodległości odbyło się 31 sierpnia 1957 r. w Kuala Lumpur, na placu Merdeka. W 1963 r. do Malezji przyłączyło się Sarawak, Sawah (Borneo) i Singapur, który następnie w 1965 r. odłączył się i stał się od tego czasu państwem-miastem.

Najliczniejszą etnicznie grupą są Malajowie stanowiący 65% mieszkańców, Chińczycy stanowią ok. 25%, Hindusi ok. 8%. Głównym wyznaniem jest islam, który jest religią monoteistyczną, a pod względem liczby wyznawców, drugą po chrześcijaństwie, ale katolicy stanowią tam zaledwie 2-5% ludności (w zależności od źródeł).

W mieście Kuala Lumpur jest wiele meczetów, a śpiewny głos muesinów wzywa pięć razy w ciągu dnia na modlitwę, także mieszkańców mojego hotelu. Wszędzie są też specjalne miejsca do modlitwy: na uczelni, na której pracuję, w pobliskim parku, w hotelu, w ogrodzie botanicznym, w supermarketach… Meczety widać w wielu miejscach, np. na rozległym kampusie politechniki, gdzie byłam na konferencji. Jest też w Kuala Lumpur meczet narodowy (Masjid Negara), wybudowany w 1960 r., a mogący pomieścić ponad 8 tys. wiernych, w centrum miasta jest wielki meczet Masjid Jamek. Przed zwiedzaniem wszyscy niestosownie ubrani odziewani są w długie fartuchy, a kobiety w chustki. Dla tutejszych kobiet zewnętrzną oznaką przynależności do religii muzułmańskiej jest strój zakrywający ręce i nogi: obowiązkowym elementem tego stroju jest nakrycie głowy specjalną chustą (tudung), w zależności od odłamu religijnego, zakrywającą tylko włosy lub całą twarz z niewielką szparą na oczy. Tak ubrane kobiety, z zakrytymi rękami i nogami i w chustach na głowie kapią się w hotelowym basenie. Często również mężczyźni kąpią się w spodniach i podkoszulkach.



Ramadan

Miesiąc postu zwany ramadanem rozpoczyna się pod koniec lipca. W tym czasie muzułmanie nie jedzą i nie piją od wschodu do zachodu słońca. Z obowiązku postu zwolnione są osoby w podeszłym wieku, karmiące matki, post nie obowiązuje kobiet w czasie miesiączki, ale wymagane jest jego przedłużenie o ten czas. Podobnie w innych sytuacjach, gdy ktoś z jakiejkolwiek przyczyny nie mógł dotrzymać postu, to powinien przedłużyć jego czas o liczbę dni, w których nie pościł. Małe dzieci od 6-7 roku życia są uczone postu i początkowo nie jedzą przez pół dnia, a w miarę jak stają się starsze, czas niejedzenia w ciągu dnia ulega wydłużeniu.

Okazuje się także, że chorzy na cukrzycę zwykle odwiedzają przed ramadanem swojego lekarza domowego, który na czas postu zmienia im dawkowanie leków, tak by dawki zarówno leków doustnych, jak i insuliny dostosować do innego sposobu odżywania się w tym okresie.




Msza św. w katedrze

Zwykle w niedzielę jeżdżę na Mszę św. na godz. 10.30, do katedry św. Jana. Kościół jest duży, ale jeśli ktoś się spóźnia to miejsc do siedzenie już nie ma. W czasie nabożeństwa, bardzo aktywni są świeccy. Odświętnie ubrani, przepasani szarfami, nie tylko zbierają do worków na długich kijach pieniądze, ale rozsadzają stojących. Wielu świeckich rozdaje także Komunię św., do której wstaje się kolejno, ławkami, na zaproszenie kogoś z pilnujących porządku. Na obu bocznych ścianach i po obu stronach ołtarza są ekrany z wyświetlanymi tekstami.

Tak jak wszędzie, także w katedrze, wielka różnorodność ludzi. Obok kobiety o wyraźnie chińskiej urodzie, w pięknym kolorowym hinduskim sari, stoi Murzyn w spodniach i koszuli z przezroczystego materiału, w duże kolorowe fioletowo-różowe wzory, nałożonej na białą bieliznę, dalej Murzyn ustrojony dużą ilością biżuterii i czarnymi kolczykami w uszach, pan w średnim wieku w jarmułce na głowie i w koszulce z napisem Bóg jest Żydem, i jak zawsze dużo rodziców z małymi dziećmi. A przed kościołem stoją biedne stragany z jedzeniem, żebracy, policjanci kierujący ruchem i wielka liczba samochodów.



Wieże
Najbardziej charakterystycznymi obiektami w Kuala Lumpur są – wieża telewizyjna KL Tower i Twin Tower lub inaczej Petronas Tower.
Wieża telewizyjna jest położona na wzgórzu porośniętym dżunglą, można oczywiście wjechać na to wzgórze wygodną jezdnią, ale można też wspiąć się ścieżką przez las. Po drodze niezwykle rośliny, niektóre opisane na tabliczkach, tak jak np. rafflesia, występująca tylko w dżungli na terenach Malezji, na Sumatrze, na Filipinach i na Javie, nie ma prawdziwych korzeni ani liści, jest pasożytem. Rafflesia arnoldi, (nazwana tak na cześć jej odkrywcy dr Josepha Arnolda, a także organizatora wyprawy w 1821 r., w czasie której roślina została odkryta na Sumatrze, gubernatora Stamforda Rafflesa). Rosnąca przy ścieżce roślina charakteryzuje się największymi na świecie kwiatami, których średnica może dochodzić do 1 m, a masa do 11 kg. Niestety czas życia kwiatów wynosi tylko ok. 5 dni i akurat ich nie było, ale to może nie tak znowu źle, ponieważ, jak pisał o niej jeden z badaczy, charakteryzuje się niebywałym smrodem, który można porównać do zapachu padliny w stadium zaawansowanego rozkładu.
Przed wejściem na teren wieży mały skansen, kilka domków o charakterystycznym dla poszczególnych regionów Malezji wyglądzie. Na samej wieży na wysokości 276 m jest taras widokowy, piętro wyżej – restauracja, jeszcze wyżej – stacje radia i telewizji.
Twin Towers to właściwie dwie wieże zbudowane w samym centrum miasta mają 452 metry wysokości każda. Pomiędzy wieżami na wysokości ok. 170 m (41 i 42 piętro) jest Skybridge, łączący obie wieże i dostępny dla turystów. Na co dzień głównie służy pracownikom znajdujących się tu biur, dlatego liczba turystów wpuszczanych tam jest ograniczona. W środku poza biurami, które zajmują większość przestrzeni w wieżach, mieszczą się sklepy wszystkich chyba światowych i słodyczami, bardzo drogi sklep spożywczy, a ponadto znana w świecie – filharmonia. Tuż obok Twin Tower znajduje się 20 hektarowy park z ok. 2000 tys. drzew 60-80 letnich i z wieloma fontannami, które tworzą z wody różne kształty, zmieniające się co kilka minut. Jedno z występujących tu drzew to sandałowiec wykorzystywany do budowy domów, a także w przemyśle kosmetycznym i w medycynie. Nieco dalej pięknie przygotowany plac zabaw dla dzieci, na którym największym zainteresowaniem, przy temperaturze ok. 36-38 st C, cieszyły się sadzawki, w których mogą się kąpać tylko dzieci. Nieco dalej znajdują się budynki Convention Center, w podziemiach którego mieści się niezwykłe akwarium z żółwiami, rekinami, wielkimi płaszczkami i wieloma gatunkami innych ryb. Akwarium zwiedza się, przejeżdżając ruchomym chodnikiem w szklanym tunelu, a nad głową i obok całkiem blisko pływają wielkie stwory.
Niezwykłością Kuala Lumpur jest różnorodność ras, strojów, religii. Spotkać tu można zarówno skąpo ubraną młodzież, jak i starannie zakryte kobiety z widocznymi tylko oczami, albo okularami i młodzież lub starszych w strojach narodowych, a dzieci szkolne w tradycyjnych tutejszych mundurkach. W mieście częste są akcje angażujące i młodzież i starszych tak jak ta, którą właśnie organizowano – przeciwko narkotykom, które stanowią tutaj wielkie zagrożenie.

O ogrodach i parkach oraz o studenckim obozie opowiem już w następnym numerze.

Rody uczone. Doboszyńscy. – Forum Akademickie 07-08/2012

Rodzinne kontakty stanowią dzisiaj ważne przęsło mostów między Gruzją i Polską, umacniają poddawane historycznym próbom wzajemne relacje i poświadczają tradycyjną gościnność.
 Cz. 2 W Polsce

Doboszyńscy

Magdalena Bajer

Kiedy Janina i Leon Doboszyńscy wysiedli z pociągu w Warszawie, przybywając – via Białystok – z okolic odciętych nową granicą, pani profesor Anny, która opowiadała mi rodzinne dzieje, nie było jeszcze na świecie; matka spodziewała się pierwszego potomka.

Przywieźli stos bagaży w skrzyniach oraz walizkach, ale więcej jeszcze zasobów niewidzialnych – pamięci o gruzińsko-polskiej przeszłości pokoleń Kokoczaszwilich, Iwaszkiewiczów, Doboszyńskich, której skarbnicą i strażniczką była babcia Barbara-Bebi, córka właściciela aptek i doktora farmacji z Kutaisi. Drugi raz w życiu przyszło jej zmienić ojczyznę – przybywając z Gruzji do litewskiego (w granicach przedwojennej Polski) majątku męża, po rosyjskiej rewolucji i znowu, po drugiej wojnie światowej, rozpoczynając miejski żywot daleko stamtąd.

Od prababki Anny Doboszyńskiej jej imienniczka, przyszła pani profesor, dostała książkę księdza Sebastiana Kneippa Wodolecznictwo. Tak leczyć potrzeba , którą pamiętam z lwowskiego domu jako lekturę modną w latach mego dzieciństwa. Może był to prognostyk na przyszłe lekarskie życie?

Pradziadkowie Anna i Hieronim Doboszyńscy, rodzice Ireneusza, dziadka mojej rozmówczyni, mieli dziesięcioro dzieci, z których większość ukończyła studia, w następnym zaś pokoleniu – mimo trudnych warunków i w Gruzji, gdzie znalazł się dziadek, i w Polsce, gdzie części tego pokolenia przyszło dorastać – pojawili się nieliczni lekarze.

Śledząc uczoną tradycję rodziny, jej kontynuatorka wspomina stryja Tadeusza Doboszyńskiego, który po studiach trafił do wojskowej służby zdrowia i przeszedł kolejne etapy drogi naukowej. Jest profesorem medycyny o rzadkiej specjalności, zajmuje się bowiem hiperbarią – reakcją organizmu, zwłaszcza układu ciśnieniowego, na nurkowanie. Mieszkając w Gdyni całe naukowe życie poświęcił badaniu tych skomplikowanych zagadnień.

W rytmie pór roku
powojennej Polsce życie zaczęło się od nowa. Przygarnięci najpierw przez przypadkiem spotkanych krewnych, państwo Doboszyńscy przeżyli w Warszawie kilka lat. Urodzili się tam dwaj starsi synowie – Wojciech i Marian. Do wybranego niegdyś, dla gospodarowania na swoim, zawodu i rozpoczętych przed wojną studiów rolniczych Leon Doboszyński wrócił w Warszawie a przeniósłszy się do Skierniewic już pracował zawodowo.
Tam przyszła na świat moja rozmówczyni i jej trzeci brat – Piotr. Ojciec kontynuował pracę w jednym z zakładów SGGW, który później stał się samodzielnym Instytutem Melioracji Użytków Zielonych. Jeszcze przed ukończeniem studiów rozpoczął wykłady dla studentów oraz badania naukowe pod kierunkiem prof. Jana Grzymały, wybitnego specjalisty w zakresie łąkarstwa. W r. 1977 został profesorem nadzwyczajnym, pracując w instytucie do osiemdziesiątego roku życia, pełniąc różne funkcje w jego kierownictwie. Zamknął ten okres pionierskim artykułem o dziejach łąkarstwa w Polsce.

Ojcowskie zamiłowania badawcze pozostawiły trwały ślad w pamięci czwórki rodzeństwa. Pani Anna wspomina wyprawy nad Biebrzę, gdzie znajdowała się część instytutu, w porze wiosennych pokosów, z których zbierano próbki traw, aby je suszyć, ważyć, badać cechy morfologiczne, skład chemiczny etc. Z podziwem mówi, że ojciec umiał nazwać niezliczone ich gatunki, podobnie jak świetnie rozpoznawał głosy ptaków, a z melancholią, że ona sama rozróżnia tylko kilka jednych i drugich. Nawet ta niedoskonała znajomość bardzo urozmaicała wakacje spędzane przez nią i braci albo na Mazurach z rodziną stryja albo w Jaworkach koło Szczawnicy, gdzie filia instytutu nastawiona była na łąkarstwo górskie.

Jak mówi pani Anna, badania ojca toczyły się w rytmie pór roku i związanych z nimi przemian „tematu” badań. Dokonał kilku bardzo ważnych odkryć dotyczących uprawy, nawożenia łąk i pastwisk, ochrony roślin.

Pora roku wyznaczała także wizyty dziadka Leona (imię dziedziczone w rodzinie), samotnego brata dziadka Ireneusza, który przyjeżdżał z Lęborka na każde wakacje. W pamięci małej wtedy wnuczki utrwaliło się obserwowanie jak wysoki, szczupły, łysy pan zapalał fajkę… szkłem powiększającym, od słońca.

dwupokojowym skierniewickim mieszkaniu żyli wówczas rodzice z czwórką dzieci oraz babcia Barbara Kokoczaszwili-Doboszyńska i gość. Rozmowy o przeszłości, teraźniejszości i planach na przyszłość były ożywione, dla dzieci zawsze ciekawe oraz inspirujące. Przypominały, poznane znacznie później, wielogodzinne biesiady z toastami i dysputami przy stołach gruzińskich krewnych, jakich pani Annie w Polsce brakuje.
planach babki trwał niezmiennie imperatyw, aby któryś z jej synów został lekarzem. Kiedy się tak nie stało, skupiła ambicje na jedynej wnuczce, z którą była bardzo zaprzyjaźniona. Dziewczynkę w wieku przedszkolnym uczyła robić… zastrzyki domięśniowe na sobie, co pani profesor wspomina jako bardzo interesujące.
Podjęty trop
Tak samo reagowała później na widok otwartego złamania własnej nogi podczas wypadku, w którym zginął jej brat. Pobyt w szpitalu opisywała jako bardziej ciekawy niż przykry, co zapewne upewniało babkę, że ziści się jej marzenie.

– Od przedszkola jestem doktor – mówi dzisiaj pani Anna. Nigdy się nie wahała, co do wyboru studiów. Spełnienie niewzruszonego zamiaru okazało się trudniejsze niż myślała – nie dostała się za pierwszym razem na medycynę. Za drugim przyjęto ją na stomatologię w Gdańsku, skąd po dwóch latach przeniosła się na Wydział Lekarski, żeby skończyć studia w Warszawie. Wszystkie kolokwia oraz egzaminy zdawała dobrze i w terminie.

Po studiach wybrała staż w Płocku, gdzie była lekarzem w szpitalu, w przychodni kombinatu petrochemicznego, w pogotowiu. Później poszła na studia doktoranckie, z ukierunkowaniem na pulmonologię, w warszawskiej Akademii Medycznej, o których dowiedziała się trochę przypadkowo.

Poświęcając się tej specjalności przyszła pani profesor rozszerzyła rodzinne spektrum lekarskich zawodów, bowiem w Tbilisi pracuje dwójka lekarzy – wnuki ciotecznej babci, dzieci również lekarzy – psychiatra i ginekolog. Z nimi utrzymuje bodaj najżywsze kontakty, choć jeżdżąc do Gruzji kilka razy w życiu, poznała właściwie wszystkich tam żyjących krewnych. Spotkała także bliską przyjaciółkę babci Barbary, znaną jej ze starej fotografii, uwieczniającej grupę uczennic szkoły dla dobrze urodzonych panien – w długich sukniach – Sonię Cereteli. Mocno starsza pani uosabiała, zdaniem mojej rozmówczyni, wielką kulturę dawnej gruzińskiej inteligencji i „wielką osobistą klasę”. Rodzinne kontakty stanowią dzisiaj ważne przęsło mostów między Gruzją i Polską, umacniają poddawane historycznym próbom wzajemne relacje i poświadczają ową, kilkakroć wspominaną, tradycyjną gościnność. W różnych domach przekonywano ją, że skoro dziad Polak zabrał ze sobą Gruzinkę, babkę Barbarę, wnuczka powinna w Gruzji zostać.

Na pewno…
– Wiedziałam, że muszę skończyć studia, muszę zrobić doktorat i mieć swoje mieszkanie . Rodzice mogli dać trójce dzieci wykształcenie, i bardzo się o to starali. Pani Anna pamięta czasy, kiedy z trudem wystarczało na utrzymanie, ale pamięta także to, że ojciec zawsze zwracał jej pieniądze za kupione książki.

1980 r. rozpoczęła pracę w Klinice Pulmonologii warszawskiej Akademii Medycznej. Doktorat poświęcony był badaniom czynnościowym u osób chorych na astmę, co i dzisiaj uważa za problematykę bardzo ciekawą. Przed obroną nie miała tremy, zdając sobie sprawę z wartości swojej pracy, ale pamięta „jak strasznie denerwował się tata”.
Po doktoracie, po uzyskaniu pierwszego i drugiego stopnia specjalizacji z interny, pani Anna zainteresowała się zmianami w płucach w przebiegu twardziny układowej. Przytaczam dokładnie tę nazwę, gdyż badania mojej rozmówczyni były pionierskie, a choroba, choć dosyć rzadka (występuje głównie u kobiet), upośledza nie tylko układ oddechowy. Zmiany dotyczą także serca, nerek, innych narządów. Jest to, jak mówi pani profesor, „choroba pogranicza – dermatologii pulmonologii, reumatologii, interny”. Uciążliwa dla pacjentów i trudna w leczeniu, właściwie nieuleczalna.

Badania prowadzone we współpracy z Kliniką Dermatologiczną przyniosły rozprawę habilitacyjną – pierwszą o tej tematyce. Teraz zajmują się nią także kardiolodzy. Badania prowadzone u stu pacjentów w znaczącym stopniu wzbogaciły obraz twardziny układowej, ale jak mówi autorka, nieznacznie tylko przyczyniły się do polepszenia terapii.

Układanka
Po habilitacji moja rozmówczyni opuściła klinikę, gdzie przepracowała 20 lat. Składając papiery wymagane w konkursie o stanowisko ordynatora w jednym z warszawskich szpitali, poprzedziła to „rozmową” z babcią Bebi, która w tym szpitalu umierała, a której najgorętsze pragnienie wnuczka zdążyła już spełnić z naddatkiem. Zaziemska interwencja okazała się skuteczna, choć opóźniona, bo konkurs odwołano, ale za parę miesięcy nowy dyrektor szpitala zaproponował pani Annie objęcie stuosobowego oddziału wewnętrznego, powstałego z trzech wcześniej istniejących.

Siedmioletnia praca z zespołem, który pani profesor wspomina bardzo serdecznie, przyniosła postęp w badaniach naukowych, do których wciągała młodych współpracowników, co w miejskim szpitalu nie jest częste, a zawsze bywa trudne. W tym zespole powstało sporo opublikowanych prac, jego członkowie wyjeżdżali na międzynarodowe kongresy z referatami.

– Dla mnie praca naukowa to jest rozrywka intelektualna. Rodzaj układanki; złoży się – nie złoży, pasuje – nie pasuje, miałam rację czy nie?

Zawodowe i naukowe życie pani prof. Doboszyńskiej jest układanką dobrze złożoną. Osiem lat temu została kierownikiem Zakładu Pielęgniarstwa Klinicznego w Warszawskim Uniwersytecie Medycznym. Ma już doktorantki, jedna z nich przygotowała pracę z zakresu opieki paliatywnej, która stanowi przedmiot zainteresowania promotorki od początku jej pracy lekarskiej. – Przeżyłam różne etapy podejścia do osób umierających, jak ten, gdy chorym na nowotwory wpisywano do karty fałszywą diagnozę, a ich rodzinom oznajmiano rzeczywistą. Byłam temu przeciwna, uważając zawsze, że opieka paliatywna nie powinna się ograniczać do łagodzenia objawów choroby, ale być staraniem o zaspokojenie wszystkich potrzeb człowieka – codziennych i duchowych . Stąd idea zespołów terapeutycznych, w skład których wchodzą: lekarz, pielęgniarka, psycholog, czasem prawnik, pracownik socjalny, ksiądz. Takiej opieki wymagają ludzie w końcowym stadium choroby nieuleczalnej, nie tylko nowotworowej, ale np. przewlekłej obturacyjnej choroby płuc, która była przedmiotem badań pani profesor. Ona sama jest wolontariuszką w warszawskim Hospicjum Społecznym od momentu jego powstania. Obserwując pracę pielęgniarek upewnia się, czego można nauczyć, co musi być cechą charakteru, predyspozycją, wewnętrznie ugruntowaną postawą wobec innych. To ostatnie waży chyba więcej, a powinno być wsparte – poza wiedzą medyczną – znajomością tradycji zawodu, w którym są piękne i ważne, także rodzime wzory.

Źródło: http://forumakademickie.pl/fa/2012/07-08/doboszynscy/

Rody uczone. Doboszyńscy. – Forum Akademickie 06/2012

Pośród przyrody, której piękno znają choćby z „Pana Tadeusza” także ci, którzy nigdy tych stron nie odwiedzili, powstał – dzięki babce Barbarze – żywy ośrodek kultury, spotkań towarzyskich, ale także miejsce pomocy, jakiej potrzebowała okoliczna ludność w różnych życiowych przypadkach.
 Cz. 1 W Gruzji i w Polsce

Doboszyńscy

Magdalena Bajer

Kiedy Anna Doboszyńska, dzisiaj pani profesor, która opowiadała mi rodziną historię, była na drugim roku medycyny, umarła jej babka. „Umarła spokojna, że ja już na pewno będę lekarzem”. Sama pani Anna była tego pewna dużo wcześniej, ale wybór przypisuje w znacznej mierze właśnie babci, z którą bardzo się przyjaźniła. Długim rozmowom wnuczka zawdzięcza także pamięć o przodkach – geograficznie dalekich, a serdecznie bliskich. Zasługą babcinych wspomnień jest poszerzanie tożsamości potomków, co owocuje tak potrzebnym dzisiaj budowaniem mostów – intelektualnych oraz duchowych – między narodami, w których rodzinom inteligenckim przypadła rola chronienia w złych czasach, a rozwijania i upowszechniania w lepszych, wartości stanowiących fundament dorobku kulturalnego gromadzonego przez stulecia.


Mazurki po gruzińsku

„Babcia była Gruzinką, urodzoną w Kutaisi, jako jedna z pięciu córek Lewana Kokoczaszwili i Zofii Iwaszkiewiczówny, córki zesłańca z 1830 roku”. W tym jednym zdaniu pani profesor mieści się cały splot rodzinno-narodowościowy, a bardziej precyzyjnie opisała te sprawy jej córka chrzestna, Justyna Kowalowa (żona europosła Pawła Kowala), w pracy magisterskiej poświęconej losom Polaków w Gruzji. Dotarła do tamtejszej rodziny i znalazła… przepisy kuchenne pisane ręką prababki mojej rozmówczyni. Córka polskiego powstańca zapisała po rosyjsku, że do mazurka orzechowego (mazurki nie są popularne w Gruzji) potrzebne są «oriechi italianskije», które tam nazywa się «grecziskije»”. Językowy przyczynek do polskiego pochodzenia autorki, która pewnie odziedziczyła przepisy, cieszy prawnuczkę.


Barbarę Kokoczaszwili-Doboszyńską nazywano w domu pani Anny Bebi (po gruzińsku babcia) albo Bebisią, a była w tym domu osobą bardzo ważną. Opowiadała o swoim dzieciństwie, o zwyczajach, czasem innych niż w Polsce, czasem bardzo podobnych, o ojcu, który był właścicielem kilku aptek w Kutaisi i Batumi.


Pod koniec XIX w. uzyskał doktorat na podstawie rozprawy zatytułowanej Wpływ temperatury ciała na pracę narządów wewnętrznych. Tekst (po rosyjsku) i kopia dyplomu doktorskiego pradziadka pani profesor są w rodzinnym archiwum. Jest tam również starannie opracowane drzewo genealogiczne gruzińskiej części rodziny, sporządzone dzięki synowi najmłodszej siostry Bebi, zaprzyjaźnionemu z wszystkimi polskimi krewnymi i koligatami, który zmarł kilka lat temu. Widać na nim, jak splatały się losy rosyjskie, polskie, gruzińskie od XVIII wieku po XX, pośród historycznych przemian, nowego wytyczania granic, wzajemnych wpływów narodów tej części Europy.


Kokoczaszwili byli rodziną inteligencką. W pokoleniu babki większość jej przedstawicieli miała wyższe wykształcenie, w następnym pojawili się lekarze. Córka najmłodszej siostry babci Doboszyńskiej została psychiatrą, a jej z kolei dzieci – kuzyni pani profesor Anny – są lekarzami różnych specjalności w Tbilisi. Ona sama zapoczątkowała medyczną tradycję po polskiej stronie, na czym tak bardzo zależało Bebi, może dlatego, żeby ten wolny, tj. niepodlegający historycznym zmiennościom, zawsze jednoznacznie pożyteczny zawód łączył obie narodowe linie.


Chwile przed burzą

Pradziadek Leon (Lewan) Kokoczaszwili był chrzestnym ojcem swego wnuka, także Leona, urodzonego w r. 1918 w Kutaisi. W r. 1920, kiedy Gruzja ostatecznie utraciła niepodległość, stając się na długo częścią sowieckiego imperium, dziadek przyszłej pani profesor postanowił wrócić na Wileńszczyznę do rodzinnego majątku – z piękną gruzińską żoną Barbarą i synem. Młodszy syn, stryj pani Anny, przyszedł na świat w Polsce.


Część podzielonej między dziesięcioro dzieci wielkiej posiadłości, jaka przypadła Ireneuszowi Doboszyńskiemu, stanowiło około 300 hektarów lasów, łąk i pól. Wszystko było zaniedbane wskutek wieloletniego opuszczenia przez właścicieli. Rychło zagospodarowany na nowo majątek pozostał we wspomnieniach ojca mojej rozmówczyni Arkadią jego dzieciństwa. Matka, która przybywszy do Polski nie miała żadnego doświadczenia w prowadzeniu domu, przez kilkanaście lat, dramatycznie zakończonych wybuchem wojny, nauczyła się doskonale gotować, robić przetwory, hodować pszczoły, zarządzać całym gospodarstwem.


Pośród przyrody, której piękno znają choćby z Pana Tadeusza także ci, którzy nigdy tych stron nie odwiedzili, powstał – dzięki babce Barbarze – żywy ośrodek kultury, spotkań towarzyskich, ale także miejsce pomocy, jakiej potrzebowała okoliczna ludność w różnych życiowych przypadkach.


Pani dziedziczka na tyle opanowała polski, że mogła pisać podania, skargi i inne potrzebne teksty, a że była siostrą Czerwonego Krzyża (dziś powiemy: wolontariuszką), robiła opatrunki i zastrzyki. Wracając do tamtych czasów, znanych jej z pełnych sentymentu wspomnień ojca, pani profesor podkreśla te zasługi babki i te cechy jej charakteru, jakie pozwoliły w nowej ojczyźnie znaleźć pole działania dla trafnie rozpoznanego celu i dla aktywności skierowanej ku otoczeniu. Zapewne nie były wyjątkowe, wiele dworów świadczyło pomoc biednej, zapóźnionej cywilizacyjnie okolicy, ale podjęcie tej roli przez młodą osobę, przybyłą z innych warunków, trzeba w dziejach rodziny odnotować z uwagą. Pewnie w działaniach babci, zwłaszcza tych na rzecz higieny i zdrowia, tkwiło źródło jej usilnego pragnienia, żeby Anna została lekarzem, a wyobrażenie lekarza wiązało się wtedy z ofiarnością i wrażliwością społeczną.


Myślę, że jest w tej gruzińsko-polskiej biografii również bardziej uniwersalny przekaz, dotyczący wspólnych cech etosu inteligenckiego w tych narodach, gdzie warstwa ludzi wykształconych pełniła rolę przewodnika po świecie, który przedstawiciele tej warstwy znali i rozumieli lepiej niż reszta społeczeństwa.


Pamiątki z minionego świata

Pani profesor ma fotografię zrobioną z okazji ukończenia przez babkę Barbarę szkoły dla dobrze urodzonych panien. Widać na niej grupę absolwentek w sukniach białych, inne w czarnych. Pierwsze to córki książęcych rodów, drugie też dobrze urodzone, ale bez klejnotów herbowych.


tym momencie naszego spotkania zamyśliłam się, tracąc na chwilę z uwagi słowa o dalszych dziejach Doboszyńskich w międzywojniu. Przypomniały mi się, niezwykle żywo, lektury „dla pensjonarek”, pochłaniane podczas okupacji w maleńkim miasteczku na Rzeszowszczyźnie, dokąd rodzice uciekli ze Lwowa. Książki pożyczała mi starsza o kilka lat, prawdziwa przed wojną pensjonarka, również tułaczka. Był to kilkutomowy cykl powieści rosyjskiej autorki Lidii Czarskiej (Czuriłowej) z główną bohaterką księżniczką gruzińską Dżawaha, która niezrównanie jeździła na koniu, walczyła z górskimi rozbójnikami, broniła słabych i nie mogła znieść konwenansów obowiązujących na pensji w Carskim Siole. Wartość artystyczna tych utworów jest nikła, ale obrazy kaukaskiej przyrody, obyczajów i w pałacu, i w aułach oraz wzory prawości mieszkańców jednych i drugich trwale zapadają w pamięć, budząc pragnienie podobnych przeżyć i chęć naśladowania bohaterki. Pomyślałam sobie, że pani Barbara Doboszyńska, choć na szkolnym zdjęciu w czarnej sukience, była dla swojej wnuczki księżniczką Dżawaha, mimo że pani profesor pewnie nie czytała zapomnianych powieści.

Leon Doboszyński miał pierwszy w okolicy rower, który dostał na pocieszenie po… niezdaniu do kolejnej klasy. Szkołę jednak skończył, po czym odbył służbę wojskową – w rodzinnym archiwum jest jego piękne zdjęcie w mundurze. Córka pamięta, jak powtarzał, że jest to patriotyczny obowiązek, który trzeba wypełnić przed rozpoczęciem dorosłego życia. Następnie zapisał się na studia rolnicze na Uniwersytecie Stefan Batorego, przewidując, że będzie do końca życia gospodarował w swoich włościach, a do tego powinien być dobrze przygotowany. Podobnie postępowało wielu ziemiańskich synów.


Studia niedługo przerwała wojna. Leon Doboszyński wstąpił do AK, jak większość rówieśników z jego sfery, jak sporo kolegów studentów, których świat przestał istnieć.


1942 r. gestapowcy aresztowali dziadka mojej rozmówczyni. Zamkniętego w jakiejś okolicznej piwnicy, pilnujący chłop, znajomy pana dziedzica, namawiał do ucieczki, którą chciał umożliwić. Więzień jednak odmówił, tłumacząc: nie zrobiłem nic złego, za co mieliby mnie karać? Jakże częste było takie zdumienie, większe od strachu – ludzi wyrosłych w odwiecznie zdawało się utrwalonych zasadach cywilizacji, skonfrontowanych nagle z barbarzyństwem. Ireneusz Doboszyński został rozstrzelany z grupą okolicznych ziemian.

Starszy syn, niedoszły agronom, w czasie okupacji pracował w wileńskiej fabryce butów jako krojczy. W fabrycznej administracji pracowała panna Janina Wołczak, córka „świetnego kolejarza”, kierownika pociągów. W lutym 1945 r. wzięli ślub. Najstarsza z czwórki rodzeństwa, mama pani profesor Anny, kończy w tym roku 90 lat, żaden z jej trzech braci już nie żyje.


Małżeństwo ustatkowało skłonnego do flirtów młodego Leona Doboszyńskiego. W powojennym domu bywały dawne przyjaciółki ze swoimi czasem mężami i potomkami, przyjmowane serdecznie, a długotrwałe małżeństwo swoich rodziców najmłodsze ich dziecko, Anna, ocenia lapidarnie i jednoznacznie: „Żadne z nich nigdy nie miało żadnego innego życia”. Ojciec zmarł dwa dni po sześćdziesiątej drugiej rocznicy ślubu – daleko od kościoła nad Wilejką, gdzie ślub brali, daleko od dworu, w którym się wychował, dokąd pojechał raz tylko, by więcej nie patrzyć na ruinę i spustoszenie.


To życie, które dla Janiny i Leona Doboszyńskich rozpoczęło się, gdy wysiedli na dworcu w Warszawie – z dobytkiem, którego nie mieli gdzie złożyć – było zupełnie inne od poprzedniego i zapewne od wyobrażeń obojga. Powtórzyły się w nim jednak główne watki tradycji – i gruzińskiej, i polskiej, spełniły podstawowe zamierzenia i ambicje. Usłyszałam o tym w drugiej części opowieści pani profesor, którą przedstawię w następnym numerze.


Wędrówki mieszkańców Europy Środkowowschodniej w dwu minionych stuleciach były często niechciane, odbywane pod dyktando historii. Może te dramatyczne wygnania, szukanie nowych miejsc życia, spotkania na tułaczych szlakach, wykształciły, przekazywane w odmienionych warunkach potomkom, cechy potrzebne dzisiaj – do świadomego dzielenia się z innymi tym, co rodzime, o co już nie trzeba się lękać, do śmiałego proponowania i przyjmowania propozycji, do czerpania ze wspólnej kultury. Babcia Barbara, Bebi, z pewnością, choć nie definiując, przekazała to wszystko wnuczce

Trąd w Europie? – Idziemy, 13.02.2011, Nr 7/2011

Z prof. Anną Doboszyńską, prodziekan ds. pielęgniarstwa Wydziału Nauki o Zdrowiu, kierownik Zakładu Pielęgniarstwa Klinicznego Warszawskiego Uniwersytetu Medycznego, rozmawia Monika Florek-Mostowska



Czy trzeba się bać zarażenia trądem?

My, ludzie z krajów rozwiniętych, nie jesteśmy tak podatni na zakażenie trądem, jak ubodzy, niedożywieni i żyjący poniżej jakichkolwiek higienicznych standardów mieszkańcy Indii. Trądem można się zarazić drogą kropelkową, ale jedynie na początku choroby.

Jednak, choć zachorowanie na trąd w Europie wydaje nam się niemożliwe, odczuwamy przed nim lęk?

Dawniej trąd nie omijał także Europy. W średniowieczu był tu częsty. Śladem tego jest stojący do dzisiaj budynek dawnego leprozorium św. Łazarza w Poznaniu czy muzeum trądu w Bergen w Norwegii. Obecnie w Europie odnotowuje się pojedyncze zachorowania na trąd jedynie zawleczone z innych krajów, a zakażonych skutecznie się leczy. Istnieje jedno europejskie leprozorium, czyli ośrodek dla chorych na trąd. Znajduje się w Rumunii. Obecnie przebywa w nim kilkanaście osób, które mieszkają tam najczęściej od dzieciństwa i oczywiście są już dawno wyleczone. Trzeba pamiętać, że dziś trąd jest chorobą, którą można wyleczyć.

Jednak brak wiedzy na ten temat spowodował, że wokół narosło wiele mitów. Na czym ta choroba polega?

Trąd jest chorobą przedziwną. Wywołują ją prątki Mycobacterium leprae, bakterie odkryte przez norweskiego naukowca Armauera Hansena w 1873 r. Są podobne do prątków gruźlicy, ale zasadniczo się od nich różnią. Prątki gruźlicy dają się wyizolować i można je hodować na sztucznym podłożu. Prątki trądu – nie. W związku z tym niezwykle trudno jest prowadzić nad nimi badania naukowe. W wypadku zwykłych bakterii można na przykład zbadać ich lekooporność. Prątki trądu na ogół nie dają się wyhodować na zwierzętach. Daje się to zrobić jedynie na pancerniku kanadyjskim i kilku innych, ale nie można tej bakterii wszczepić królikom czy świnkom morskim, bo w ich organizmie się nie rozwija. Dlatego nie wszystko o tej chorobie wiemy.

Udało się Pani zorganizować praktyki dla polskich studentów wśród chorych na trąd w Indiach. Jak do tego doszło?

Pomysł wyjazdu do Indii zrodził się, kiedy dr Helena Pyz, świecka misjonarka, która od ponad 20 lat kieruje ośrodkiem Jeevodaya, w którym mieszka wraz z chorymi na trąd, przysłała na studia medyczne do Polski swoją uczennicę. Chciała wychować kogoś, kto ją zastąpi. Wtedy pomyślałam, że ja także mogę wysłać tam swoich studentów. W ubiegłym roku chęć wyjazdu zgłosiło 15 studentów, w tym cztery studentki pielęgniarstwa, które solidnie się do tego wyjazdu przygotowały. Dużo czytały o trądzie, o Indiach i o tym, jak wygląda tam życie cierpiących na tę chorobę. Praktyki odbywały się dla wszystkich chętnych w kilku grupach, po trzy tygodnie. Ja wyjechałam razem z przyszłymi pielęgniarkami.

Na czym polegała pomoc polskich studentek w Indiach?

Wszystkie towarzyszyłyśmy dr Helenie Pyz podczas codziennego przyjmowania pacjentów. Moje studentki bawiły się także z dziećmi chorych na trąd w szkole zorganizowanej przy ośrodku Jeevodaya. Nasza pomoc w praktyce miała niewielkie znaczenie. Najważniejszą wartością było to, cośmy widziały, czego się nauczyłyśmy. Zobaczyłyśmy zupełnie inny świat. Poczułyśmy, co to znaczy nie mieć nic. Moje studentki po raz pierwszy zobaczyły trędowatych.

Czy wszystkich chorych na trąd udaje się wyleczyć?

Jeśli ktoś zgłasza się do lekarza na początku choroby, można ją wyleczyć. Osoba cierpiąca na trąd nie musi wyglądać tak, jak widzimy na niektórych zdjęciach, nie musi być pozbawiona palców, całych dłoni czy stóp.

A jakie są symptomy choroby?

Trąd dotyczy nerwów, a zaczyna się od zmiany zabarwienia skóry. W konsekwencji chorzy nie czują dotyku, bólu, zimna czy ciepła. Jeśli choroba nie jest leczona, dochodzi do okaleczeń. Większość ubogich mieszkańców Indii chodzi boso. Zarażeni trądem, nie czują, kiedy ranią sobie stopy. Dlatego nawet najbiedniejsi chorzy próbują dbać o obuwie, robiąc sobie sandały np. ze starych opon samochodowych. Postępująca choroba powoduje uszkodzenia nerwów dłoni i stóp. Dochodzi do okaleczeń, ropienia ran i samoistnych amputacji. Zwykle rany pojawiają się od spodu stopy. Jednak na przykład pewnego razu przyszła pacjentka z raną na wierzchu stopy. Okazało się, że oglądając telewizję nie czuła, jak szczur wygryza jej ciało. Inną chorą na trąd obudził w autobusie zapach palącego się ciała. Okazało się, że została poparzona od nadmiernie rozgrzanego silnika, przy którym miała miejsce.

Jak się leczy chorych na trąd?

Jeśli chory zgłasza się ze zmianą na skórze, pobiera się do badania wymazy z kilku okolic – znad łuku brwiowego, z granicy zmiany zabarwienia oraz z płatka ucha. Jeśli badanie wykaże, że w pobranych próbkach znajdują się prątki trądu, rozpoczyna się leczenie antybiotykami. W sześć miesięcy do dwóch lat chorego udaje się wyleczyć. Wówczas nie dochodzi do inwalidztwa. Problem w tym, że czasami chorzy krążą od lekarza do lekarza i żaden z nich nie potrafi zdiagnozować choroby. Czasami, niestety, sami zarażeni trądem lekceważą potrzebę leczenia i wiedząc, że są chorzy, nie zgłaszają się w terminie na kolejne wizyty, nie biorą regularnie leków, co znacznie zmniejsza skuteczność leczenia. Tacy pacjenci trafiają do dr Heleny Pyz, która od świtu do nocy przyjmuje pacjentów, nie robiąc nawet przerwy na obiad.

Konieczne jest aż takie poświęcenie?

Chorzy na trąd potrzebują pomocy, bo są wykluczeni społecznie, wyrzucani z rodzin i ze społeczeństwa. Czasami historie choroby skrzętnie chowają do teczek, a po leki przychodzą potajemnie, żeby nikt nie wiedział, że leczą się z powodu trądu. Wielu chorych przemierza do przychodni lekarskiej ogromne odległości. Na noc muszą wrócić do swoich domów, więc dlatego dr Pyz stara się przyjmować jak najszybciej, bez przerwy wszystkich, którzy się do niej zgłoszą. Im wcześniej zdiagnozowany trąd, tym łatwiej go wyleczyć, nie doprowadza do inwalidztwa. Dlatego dr Pyz często przyjmuje ponad stu pacjentów dziennie, a raz w tygodniu dojeżdża do Kuteli, miejscowości odległej od ośrodka Jeevodaya o ponad 200 km, gdzie również ma swoich pacjentów. Pracuje, dopóki nie przyjmie wszystkich, którzy czekają.

Regularnie raz do roku bada wszystkie dzieci uczące się w szkole w Jeevodaya. Szkoła przyjmuje dzieci, które gdzie indziej nie mają szansy na naukę, ponieważ pochodzą z rodzin trędowatych i w innych szkołach nikt ich nie przyjmie. Zachorować można od pięciu do 20 lat od momentu zakażenia, więc badania profilaktyczne są bardzo ważne, zwłaszcza u dzieci. Podczas badań zawsze znajduje się kilkoro zarażonych trądem, na szczęście we wczesnym stadium choroby. Chorzy od razu otrzymują właściwe leczenie i nie dochodzi do powikłań.

Czy można mówić o genetycznym podłożu trądu, które powoduje, że niektóre populacje są na niego bardziej podatne?

Nie ma na to dowodów. Trąd raczej rozprzestrzenia się z powodu biedy. Niedożywione osoby są mniej odporne. Dlatego nie można walczyć z trądem, nie przeciwdziałając biedzie.

Jakie są największe potrzeby?

Leki nie są drogie, a chorzy zgłaszający się do poradni prowadzonych przez dr Pyz otrzymują je bezpłatnie. Najtrudniejsze jest stworzenie zaplecza medycznego i utrzymanie go. Dlatego trąd powinien także interesować Europę. Jeśli pomagamy trędowatym, okazujemy miłość względem bliźnich, a w tym wypadku chronimy także siebie, bo w czasach globalizacji i intensywnego przemieszczania się trąd może nagle znaleźć się blisko nas.

Rozmowa została przeprowadzona dzięki Palotyńskiej Fundacji Misyjnej Salvatti.pl i Sekretariatowi Misyjnemu Jeevodaya, organizatorom debaty „Czy w XXI wieku Europa musi walczyć z trądem?” w związku z 58. Światowym Dniem Chorych na Trąd

Dla nich każdy dzień jest cenny – Nasz Dziennik, 8.04.2010, Nr 82

Z prof. dr med. Anną Doboszyńską, specjalistą chorób wewnętrznych, pneumonologii i alergologii, kierownik Zakładu Pielęgniarstwa Klinicznego Warszawskiego Uniwersytetu Medycznego, wolontariuszem Warszawskiego Hospicjum Społecznego, rozmawia Anna Zalech



Już ponad 20 lat pracuje Pani Profesor jako wolontariusz w Warszawskim Hospicjum Społecznym, czy przez ten czas zauważyła Pani zmiany w opiece paliatywnej?

– Na pewno sytuacja związana z dostępem do tego typu placówek jest już lepsza. Dzisiaj pacjenci mają prawo do naturalnej, godnej i świadomej śmierci, bez fizycznego bólu, którego można uniknąć lub go zminimalizować, z poszanowaniem godności i prawa do pełnej informacji o postępach choroby, w kontakcie z najbliższymi, a jeśli to tylko możliwe – we własnym domu, z duchowym wsparciem i bez przymusu uporczywej terapii niepotrzebnie przedłużającej konanie.

Nie jest jednak dobrze, jeżeli chodzi o finansowanie opieki nad chorymi. Zbyt mało funduszy przeznacza się na opiekę zarówno domową, jak i szpitalną stacjonarną. Jedynie 40-70 proc. finansuje Narodowy Fundusz Zdrowia, resztę środków hospicja muszą zdobywać same, np. z 1 proc. podatków czy zbiórek pieniędzy m.in. przed kościołem.

Czy polskie społeczeństwo ma właściwy obraz hospicjum?

– Osoby, które miały styczność z chorymi np. w rodzinie, wśród znajomych, wiedzą, czym jest hospicjum. Wiedzą, że to ośrodek dla osób, których stan zdrowia ulega stałemu pogorszeniu i które wymagają większego nadzoru lekarskiego oraz intensywnego leczenia objawowego ze względu na dynamikę narastających objawów, albo że opieka hospicyjna domowa to wizyty wykwalifikowanego zespołu lekarza, pielęgniarki, najlepsza możliwa dla chorego opieka i pomoc. W hospicjum umierającą osobę i jej rodzinę otacza się opieką lekarską i również duchową.

Są jednak osoby, które boją się hospicjum, bo nie wiedzą, czym ono jest. Tym bardziej że w dzisiejszych czasach, dobie kultu młodości i piękna, rzadko mówi się o nieuleczalnych chorobach i śmierci. Tacy ludzie częściej są za eutanazją.

Tymczasem osoby ciężko chore praktycznie nigdy nie proszą o pozbawienie ich życia. Pracuję już ponad 30 lat w różnych szpitalach i ponad 20 lat jako wolontariusz w Warszawskim Hospicjum Społecznym i przez ten czas jedynie raz mi się zdarzyło, że osoba chora naprawdę chciała umrzeć. Ci chorzy chcą żyć i dla nich każdy dzień jest cenny.

Chcę przypomnieć w tym miejscu, że eutanazja nie jest dopuszczalna prawnie w większości cywilizowanych krajów europejskich. Również w kodeksie etyki lekarskiej jest bardzo wyraźnie powiedziane, że lekarz nie ma prawa skracać życia choremu.

Czy nowotwory to najczęstsze choroby osób przebywających w hospicjum?

– Tak. Większość chorych w hospicjach to chorzy na choroby nowotworowe po zakończeniu leczenia przyczynowego lub niezakwalifikowani do leczenia. Jedną z przyczyn takiego stanu rzeczy upatrywałabym w tym, że wiele osób zaniedbuje badania profilaktyczne, np. mammograficzne czy inne, które mogłyby wykryć raka w początkowym stadium choroby, lub palą papierosy, narażając się na zachorowanie na nowotwór. Gdy schorzenie rozpoznaje się zbyt późno i kiedy nie można wdrożyć leczenia przyczynowego albo zostało ono już zakończone, wtedy tacy pacjenci trafiają do ośrodków hospicyjnych.

Oczywiście opieki hospicyjnej wymagają także osoby z innymi chorobami, np. układu oddechowego czy neurologicznymi, m.in. po udarach mózgu, ale taka opieka jest możliwa dla niewielkiego odsetka osób, które jej potrzebują.

Jacy ludzie trafiają do hospicjum?

– Różni – cierpiący, samotni, chorzy. Ludzie chorują i umierają niezależnie od wieku, wykształcenia, zasobów materialnych. Część osób umiera niepostrzeżenie, np. we śnie czy nagle, inni umierają dramatycznie, w cierpieniu, niektórzy godzą się ze śmiercią i są do niej przygotowani, inni nie.

Pamiętam pacjentkę z początków mojej pracy – panią Elżbietę, kobietę po czterdziestce, z małymi jeszcze dziećmi. Umierała na raka. Zaprzyjaźniłyśmy się na ten krótki dla niej czas życia. Rozmowy z nią pozwoliły mi lepiej zrozumieć, co czuje umierający, a także jak skuteczniej można mu pomóc.

Również ostatnio doświadczyłam niezwykłego przeżycia. Zostałam poproszona przez córkę-lekarkę do pacjentki, u której często bywałam. Pani Julianna czekała na mnie, więc zaraz po pracy pojechałam do niej. Weszłam do pokoju i powiedziałam: „Dobry wieczór pani Julianno”, ona mi odpowiedziała „Dobry wieczór pani doktor”, po czym… umarła. To było dla mnie niezwykłe doświadczenie i wyróżnienie, że pani Julianna pozwoliła mi towarzyszyć przy swojej śmierci. Zmarła 3 miesiące przed 110. urodzinami.

Dziękuję za rozmowę.

Czy sportowiec chory na astmę jest na dopingu? – Puls Medycyny, 10.03.2010, Nr 4 (207)

żeli astma jest rzetelnie rozpoznana i osoba faktycznie jest chora od dzieciństwa, to podanie leków przeciwastmatycznych wyrównuje jej szanse z pozostałymi sportowcami – uważa prof. Anna Doboszyńska, kierownik Zakładu Pielęgniarstwa Klinicznego Warszawskiego Uniwersytetu Medycznego i zastępca dyrektora ds. przychodni specjalistycznych Enel-med.

Problem astmy był jednym z najgłośniej roztrząsanych tematów w środowisku biegaczy narciarskich podczas igrzysk w Vancouver. Nasza złota medalistka Justyna Kowalczyk narzeka na nierówną rywalizację, jej zdaniem „to nie jest normalne, że dziewięćdziesiąt procent sportowców jest chorych na astmę”. Co pani sądzi o tej sytuacji?

– Nie jestem w stanie wypowiadać się na temat zdrowia biegaczy norweskich ani o możliwościach i zasadach rozpoznania astmy w tym zespole. Mogę jedynie powiedzieć, że jeżeli choroba jest rzetelnie rozpoznana i osoba faktycznie jest chora od dzieciństwa, to podanie leków przeciwastmatycznych wyrównuje jej szanse z pozostałymi. Osoba chorująca na astmę ma skłonność do skurczu oskrzeli, oddychanie sprawia jej większą trudność, ponieważ w czasie wysiłku przepływ powietrza w oskrzelach jest ograniczony, zwłaszcza wtedy, gdy wysiłek odbywa się na zimnym powietrzu.

Przepisy mówią, że wszyscy, u których rozpoznano astmę, powinni mieć wykonaną spirometrię. Jednak u większości astmatyków w okresie zdrowia wyniki tego badania są prawidłowe. Należy także przeprowadzić u tych chorych próbę nadreaktywności oskrzeli. Wykonuje się ją, gdy spirometria jest prawidłowa, podając do inhalacji histaminę, metacholinę lub karbachol. Czasami taką próbę wykonuje się właśnie na zimnym powietrzu. U osób ze skłonnością do skurczu oskrzeli taka inhalacja go wywoła, u osoby zdrowej nie spowoduje żadnej reakcji.

Czy możliwe jest przekłamanie wyników badań diagnozujących astmę?

– Praktycznie nie, chyba że robi się badanie komuś innemu, ale to już byłoby fałszowanie dokumentów. Wszystko, co dotyczy choroby, musi być umieszczone w dokumentacji medycznej każdego astmatyka, a już na pewno sportowca (szczególnie na poziomie światowym), bo to jest podstawą do podania mu leków wziewnych.

Nowoczesne leki na astmę, zwłaszcza steroidy, mają działanie przeciwzapalne, działają tylko w oskrzelach, w minimalnym stopniu wchłaniają się do krwi. Po jednym przepłynięciu w krwiobiegu są eliminowane albo rozkładane, nie mają więc wpływu na żadne narządy poza oskrzelami. Podobne działanie mają beta-mimetyki, czyli leki rozszerzające oskrzela, choć te rzeczywiście mogą wpływać na przyspieszenie czynności serca i w jakimś sensie pobudzać możliwości organizmu.

Gdyby założyć, że leki na astmę podamy osobie zdrowej – czy mogłyby one poprawić w jakiś sposób wydolność organizmu, dzięki czemu możliwe byłyby niespodziewanie dobre wyniki sportowe?

– Steroidy nie mają wpływu na taką poprawę, jeśli stan jest „normalny”, natomiast wyrównują stan zdrowia, gdy odbiega on od normy. Jedna lub dwie dawki beta-mimetyku pewnie mogą podnieść sprawność, ale te leki z założenia podaje się przewlekle, a wtedy zapewniają one równy poziom działania. Są oczywiście leki krótko działające, które doraźnie mogą poprawiać sprawność, ale te z kolei nie są dopuszczone do stosowania u sportowców.

Jak, pani zdaniem, można rozwiązać problem „nadmiaru” astmy wśród sportowców?

– Może tak, jak zaproponowała jedna z zawodniczek – Słowenka Petra Majdicˇ: przed zawodami robić badania wszystkim sportowcom w tym samym miejscu. Wtedy wszystko byłoby jasne.

Nowoczesna terapia POChP – Puls Medycyny, 10.06.2009, Nr 11 (194)

aka jest rola długo działających leków antycholinergicznych w terapii POChP w kontekście najnowszych badań? Na pytanie odpowiada prof. Anna Doboszyńska, ordynator Oddziału Wewnętrznego i Pulmonologii Międzyleskiego Szpitala Specjalistycznego, Zakład Pielęgniarstwa WUM:

Długo działające leki antycholinergiczne są niezwykle korzystne dla pacjentów, a do tego wygodne w stosowaniu. Korzystne, ponieważ łącząc się z receptorami cholinergicznymi zmniejszają skurcz oskrzeli oraz ilość wydzieliny w oskrzelach, a wygodne, bo lek podaje się raz dziennie, co dobrze wpływa na tzw. compliance, czyli współpracę pacjenta z lekarzem. Znacznie łatwiej jest pamiętać, że trzeba przyjąć lek raz niż cztery razy dziennie. Szczególnie że ci chorzy zazwyczaj nie biorą jednego leku, lecz kilka, a zażywanie kilku leków kilka razy dziennie naprawdę może utrudnić życie.

Również forma podania leku jest wygodna. Jest w kapsułce i pacjent łatwo może skontrolować, czy zainhalował z niej całość. Wiele osób chwali możliwość jego stosowania i myślę, że spełnia on oczekiwania zarówno lekarzy, jak i pacjentów.

Wskazanie do stosowania długo działających leków antycholinergicznych dotyczy pacjentów z POChP, a także osób z podwójnym rozpoznaniem. Czyli leczymy to, co w tej grupie chorych zdarza się dość często: połączenie POChP i astmy, zwłaszcza u astmatyków, którzy palą papierosy, a jest ich niestety sporo, lub u osób z astmą ciężką, gdy trzeba stosować wszystkie dostępne grupy leków.

Lek ten jest wskazany i skuteczny praktycznie u wszystkich osób, u których rozpoznano POChP. Chorobę tę rozpoznaje się na podstawie wywiadu i badania spirometrycznego, w którym stwierdza się obturację. Przy obturacji zaś zawsze powinno się podawać lek rozszerzający oskrzela, wpływający na zmniejszenie ich skurczu.

Z mojej praktyki wynika, że długo działający antycholinergik w tej grupie pacjentów jest lekiem bardzo skutecznym i odkąd są takie możliwości, stosuję go u wszystkich z rozpoznaniem POChP. Problem polega na tym, że z zaleceń dotyczących refundacji wynika, iż lek jest tańszy tylko dla osób, które mają wartości spirometryczne poniżej 50 proc. wartości należnej (FEV1). Osobiście uważam, że to zbyt wąskie zalecenia, bo przy korzyściach, jakie daje lek powinien być stosowany u wszystkich z rozpoznaniem POChP.

Towarzystwo Przyjaciół Chorych na Astmę i Polska Federacja Chorych na Astmę, Alergię i POChP nieraz występowały o to, by nowoczesne leki, m.in. długo działające antycholinergiki, były dostępne dla naszych chorych. Jak dotąd niewiele udało nam się wywalczyć.

Właściwie farmakologiczne możliwości leczenia POChP są obecnie wyczerpane. To, co jeszcze można zrobić – poza stosowaniem nowoczesnego leczenia – to namawiać pacjentów na rzucenie palenia. Niestety, około 30 proc. chorych hospitalizowanych z powodu zaostrzenia obturacyjnej choroby płuc ma z tym trudności. Jednak nawet ci chorzy – jeśli poświęci się im odpowiednią ilość czasu – w końcu zdecydują się na to, by przy wsparciu farmakologicznym i lekarskim rzucić palenie

Opieka nad chorym na POChP – Puls Medycyny, 26.06.2008

Chorzy na uogólnioną chorobę nowotworową mają obecnie lepszą opiekę niż chorzy w końcowym etapie POChP – twierdzi prof. Anna Doboszyńska, przewodnicząca komitetu naukowego konferencji „Astma-Alergia-POChP. Chory-Lekarz-Pielęgniarka. Edukacja Chorych”, która odbędzie się 25-28 czerwca w Warszawie.

To kolejna konferencja tego typu, czym różni się od poprzednich?

– Faktycznie, konferencję dotyczącą astmy, alergii i przewlekłej obturacyjnej choroby płuc Towarzystwo Przyjaciół Chorych na Astmę i Polska Federacja Stowarzyszeń Chorych na Astmę, Alergię i POChP organizują już po raz piąty, ale tym razem, po raz pierwszy wspólnie z Europejską Federacją Chorych na Astmę i Choroby Alergiczne (EFA). Konferencja jest przeznaczona dla lekarzy, pielęgniarek i chorych. Planujemy udział kilkuset osób, wśród nich wielu wybitnych naukowców z całego świata (m. in. prof. N. Siafakasa, prof. R. Hoddera).
Konferencja ma być uwieńczeniem akcji społecznej promującej sprawy związane z chorobami układu oddechowego, w tym m.in. wprowadzenie szerszych regulacji prawnych zakazujących palenia papierosów. Palenie to ogromny problem medyczny – niemal wszyscy chorujący na POChP to palacze. I mimo iż to ciężka choroba prowadząca do inwalidztwa, kończąca się śmiercią, po hospitalizacji nadal ponad połowa z nich pali. Choć to choroba niejako na własne życzenie, nie można tych ludzi zostawiać bez opieki.

Na czym powinna polegać właściwa opieka nad chorymi na POChP i inne choroby układu oddechowego?

– Opieka paliatywna dla chorych na nienowotworowe choroby układu oddechowego (w tym POChP) jest obecnie znacznie gorsza niż dla chorych leczonych z powodu chorób nowotworowych, bo fundusz zdrowia nie płaci za nią. Od ponad 20 lat pracuję jako wolontariusz Warszawskiego Hospicjum Społecznego, chodzę do domów chorych na raka i inne nieuleczalne choroby płuc i wiem, że potrzeby tych chorych są podobne. Chorzy na uogólnioną chorobę nowotworową mają obecnie lepszą opiekę niż chorzy w końcowym etapie POChP. Warunki stawiane przez fundusz są dla mnie niezrozumiałe, dlatego jednym z celów konferencji jest promowanie opieki na właściwym poziomie dla tych chorych.
Zabiegamy też o wprowadzenie nowoczesnej rehabilitacji chorych na przewlekle choroby układu oddechowego, zwłaszcza na astmę i POChP, oraz finansowanie tego rodzaju rehabilitacji przez NFZ. To sprawa niezwykle istotna i absolutnie zaniedbana. Tymczasem rehabilitacja pulmonologiczna to działanie, które w znakomity sposób może poprawić jakość życia chorych na POChP i inne choroby układu oddechowego. To nie tylko ćwiczenia sprawności mięśni, ale – jak wynika z definicji towarzystw pulmonologicznych – wielodyscyplinarne, całościowe działanie o udowodnionym znaczeniu dla chorych na POChP, którzy mają objawy choroby związane również ze zmniejszeniem aktywności życiowej. Rehabilitacja w takim ujęciu to zarówno ćwiczenia, jak i edukacja oraz interwencja żywieniowa. To niezwykle istotne rzeczy.

Jaki jest cel spotkania w takim szerokim gronie?

– Chcemy włączyć się w nurt współczesnej medycyny, gdzie leczy zespół terapeutyczny, czyli lekarz, pielęgniarka, rehabilitant, dietetyk, gdzie współpraca z chorym, jego wiedza o chorobie i odpowiedzialność za własne zdrowie jest równie ważna jak wiedza lekarza. Wspólnym mianownikiem dla tych wszystkich działań jest edukacja chorych. Jest takie mądre zdanie: jeśli leczysz pacjenta, pomagasz mu na dzisiaj, jeśli go uczysz – pomagasz mu na całe życie. I to chcemy wprowadzić w Polsce na szeroką skalę

Brak przełomu w leczeniu astmy – Puls Medycyny, 9.04.2008, Nr 7

rwają prace nad syntezą i wprowadzeniem nowych leków w leczeniu astmy lub nad lekami dawno znanymi i badanymi, które być może znajdą nowe zastosowanie. Wciąż jednak najważniejsze jest indywidualne podejście do chorych na astmę, ocena ich oczekiwań wobec leczenia i możliwości aktywnego udziału w terapii.

W międzynarodowej konferencji „Astma, Alergia, POChP. Chory – Lekarz – Pielęgniarka. Edukacja Chorych”, która ma się odbyć 25-28.06.2008 r. w Warszawie, przewidziany jest wykład prof. Neila Barnesa (jest m.in. członkiem komitetu naukowego GINA) pt. „Dlaczego w leczeniu astmy nie dzieje się nic nowego?”. Rzeczywiście, trudno ostatnio przeczytać o przełomowych zmianach w leczeniu astmy, takich jak np. wprowadzenie ok. 50 lat temu glikokortykosteroidów (GSK) o działaniu ogólnoustrojowym lub jak ok. 30 lat temu – glikokortykosteroidów wziewnych. Oczywiście i teraz mamy pewne nowości w leczeniu lub inne podejście do znanych już wcześniej informacji dotyczących rozpoznawania i leczenia astmy. Pewne znaczenie w opiece nad chorymi ma wprowadzenie innej oceny kontroli astmy w uaktualnionym wydaniu GINA. Ocena kontroli astmy oparta jest na częstości występowania objawów w ciągu dnia, w nocy, ograniczenia aktywności, dodatkowego przyjmowania leków krótko działających rozszerzających oskrzela i wartościach PEF lub FEV1. A kontrola astmy na podstawie tych danych może być całkowita, częściowa lub jej brak. Dokładne dane dotyczące oceny podane są w tabeli. W porównaniu do poprzednich edycji GINA ocena przebiegu astmy oparta jest na stanie jej wyrównania, a nie ciężkości przed rozpoczęciem leczenia. Według najnowszych wytycznych GINA, stosowane leczenie powinno pozwalać na całkowitą kontrolę astmy i w wielu przypadkach jest to możliwe.

Edukacja i indywidualne podejście

W ciągu ostatniego roku pojawiło się także kilka interesujących prac dotyczących znaczenia edukacji chorych. Rolę edukacji i indywidualnego podejścia do chorych podkreślają także autorzy GINA. Nadal poszukuje się dobrego, pojedynczego parametru pozwalającego choremu samodzielnie ocenić kontrolę astmy. Wprowadza się różne testy, które mają ułatwić tę ocenę – ostatnio popularyzowany test kontroli astmy (Astma Control Test, ACT) pozwala w ciągu kilku minut ocenić przebieg choroby przez ostatni miesiąc. Ocena jest obiektywizowana przez podanie zakresu punktów oceniających skuteczność leczenia w tym okresie.
Spośród badań laboratoryjnych uznano pomiar stężenia tlenku azotu w powietrzu wydychanym za dobry pojedynczy miernik nasilenia stanu zapalnego u chorych na astmę, pozwalający na właściwą ocenę kontroli choroby.

Palenie nasila dolegliwości

Od dawna wiadomo, że palenie jest główną przyczyną wielu chorób, których można uniknąć. Wiadomo także, że palenie szkodzi nie tylko tym, którzy palą czynnie, ale także osobom przebywającym w towarzystwie palących. Palenie papierosów przez osoby chore na astmę jest równie częste jak w populacji osób zdrowych. Badania chorych na astmę dotyczą zwykle osób niepalących, a wiadomo, że palenie papierosów nasila dolegliwości, powoduje szybsze pogarszanie się czynności układu oddechowego i również u tych chorych jest przyczyną zwiększonej umieralności. U chorych na astmę palących papierosy stwierdzono inne cechy stanu zapalnego niż u chorych niepalących (m.in. u chorych palących większy jest udział granulocytów obojętnochłonnych niż kwasochłonnych), co prawdopodobnie należy również wiązać z gorszą reakcją na leczenie GKS. Zaprzestanie palenia przynajmniej częściowo zmienia przebieg zapalenia i poprawia reakcje na GKS.

Nowe połączenia leków

W ostatnim okresie w leczeniu astmy wprowadzono kilka nowych leków lub połączenia leków wcześniej stosowanych oddzielnie. Spośród nowych GKS wziewnych należy wymienić cyklezonid, który obecnie jest już refundowany przez Narodowy Fundusz Zdrowia. Zaletą cyklezonidu w porównaniu do innych wziewnych GKS jest możliwość stosowania raz dziennie i jako prolek (postać aktywną zyskuje łącząc się z esterazami błony śluzowej oskrzeli), wobec czego nie powinien wywoływać chrypki, co jest cenne zwłaszcza dla osób pracujących głosem. Innym lekiem zarejestrowanym w Polsce, wskazanym w leczeniu ciężkiej astmy, choć znacznie mniej dostępnym ze względu na cenę, jest omalizumab, przeciwciało monoklonalne przeciwko IgE. Połączenia znanych i stosowanych wcześniej leków to: flutikazon i salmeterol (Seretide), budesonid i formoterol (Symbicort), albuterol i ipratropium (Combivent).
Oczywiście trwają prace nad syntezą i wprowadzeniem całkiem nowych leków (np. przeciwciała monoklonalne przeciwko innym elementom odpowiedzialnym za reakcję zapalną) lub nad lekami dawno znanymi i badanymi, które być może będą miały nowe zastosowanie (np. heparyna wziewna jako lek zapobiegający powysiłkowemu skurczowi oskrzeli). Sądzę jednak, że najważniejsze w opiece nad chorymi na astmę jest indywidualne podejście, ocena ich oczekiwań wobec leczenia, wiedzy o chorobie, chęci i możliwości aktywnego udziału w procesie leczenia, znajomość źródeł ich niepokoju. Wiedza fachowa lekarza, ale jednocześnie właściwy stosunek do chorych mają istotne znaczenie w skuteczności całego postępowania terapeutycznego.
Czytaj więcej: Rody uczone. Doboszyńscy. - Forum Akademickie 06/2012

W prasie

Poznaliśmy ”Osobowości Roku” na Warmii i Mazurach – Olsztyn.com.pl 2023-01-22

W kategorii „medycyna” za niezwykle bogaty dorobek naukowy i dydaktyczny, wybitną działalność lekarską, pracę na rzecz utworzenia i prowadzenia kliniki pulmonologii oraz pracę jako lekarz wolontariusz nagrodę otrzymała prof. Anna Doboszyńska.

Nominacje profesorskie w Pałacu Prezydenckim

10-lecie Kliniki Pulmonologii w Olsztynie – Gość Olsztyn 08.11.2022

– Chciałabym, żeby przy całym postępie nauki i przy coraz bardziej zaawansowanych technologiach chory, cierpiący człowiek, nadal był w centrum uwagi wszystkich pracowników ochrony zdrowia – mówi prof. dr hab. n. med. Anna Doboszyńska, koordynator kliniki.

Rody uczone. Doboszyńscy. – Forum Akademickie 06/2012

Czytaj więcej: Rody uczone. Doboszyńscy. - Forum Akademickie 06/2012

Pośród przyrody, której piękno znają choćby z „Pana Tadeusza” także ci, którzy nigdy tych stron nie odwiedzili, powstał – dzięki babce Barbarze – żywy ośrodek kultury, spotkań towarzyskich, ale także miejsce pomocy, jakiej potrzebowała okoliczna ludność w różnych życiowych przypadkach.
 Cz. 1 W Gruzji i w Polsce


Rody uczone. Doboszyńscy. – Forum Akademickie 07-08/2012

Rodzinne kontakty stanowią dzisiaj ważne przęsło mostów między Gruzją i Polską, umacniają poddawane historycznym próbom wzajemne relacje i poświadczają tradycyjną gościnność.
 Cz. 2 W Polsce


Kontakt z chorymi jest najważniejszy – Zdrowie, lipiec 2012, Nr 7

Nie wyobrażam sobie życia bez medycyny. Cieszą mnie i dają satysfakcję wykłady i zajęcia ze studentami, funkcja prodziekana ds. pielęgniarstwa, ale kontakt z chorymi jest najważniejszy – mówi prof. Anna Doboszyńska, specjalista chorób układu oddechowego.

Otwarcie kliniki pulmonologicznej w Olsztynie – Olsztyn24.com, 2012-10-15

Cały artykuł: W szpitalu pulmonologicznym będą kształcić lekarzy

Samodzielny Publiczny Zespół Gruźlicy i Chorób Płuc w Olsztynie dołączył do grupy szpitali ściśle współpracujących z Wydziałem Nauk Medycznych Uniwersytetu Warmińsko-Mazurskiego. Dzisiaj (15.10) w szpitalu uroczyście otwarto Klinikę Pulmonologiczną – Oddział Pulmonologiczny, na którym wiedzę o chorobach płuc będą zdobywać przyszli lekarze wykształceni na UWM.

(…)

Prof. Maksymowicz podkreśla też znaczenie otwartej dziś kliniki pulmonologicznej, zarówno dla pacjentów, jak i studentów.

– Jest to klinika prowadzona przez samodzielnego pracownika naukowego prof. dr hab. n. med. Annę Doboszyńską, wybitnego pulmonologa, która przez 30 lat pracowała na Akademii Medycznej, a potem na Uniwersytecie Medycznym w Warszawie. To gwarancja jakości na poziomie nie tylko krajowym, ale również międzynarodowym – mówi prof. Maksymowicz. – Otwarcie kliniki ma także duże znaczenie dla studentów Wydziału Nauk Medycznych. Stworzono im tutaj świetne warunki. Teraz studentom pozostaje tylko uczyć się dobrze i rozwijać się.

(…)

Źródło: Olsztyn24.com

POZDROWIENIA Z MALEZJI – List do Pani, wrzesień 2012, Nr 207

 
Nie sądziłam nigdy, że los rzuci mnie aż tak daleko od Polski i do tak pięknego kraju jak Malezja. Zaledwie wiedziałam dotąd, gdzie w przybliżeniu szukać jej na mapie a tu – skierowane do mnie zaproszenie najpierw na rozmowę z przedstawicielami uniwersytetu z Kuala Lumpur tu w Warszawie, a potem zaproszenie od dziekana wydziału Lekarskiego USIM (University Saint Islam Malaysia) i moja szybka decyzja i oto po dwudziestu godzinach podróży znalazłam się w tak odległym zakątku globu. Zaproszenie dostałam jako visiting profesor. Jestem tu niespełna dwa miesiące, ale wrażeń różnych mam wiele, a ponieważ nie chcę ich zatrzymywać tylko dla siebie postanowiłam podzielić się nimi z Wami. Może przed opowieścią o mojej pracy, spotkanych ludziach, urokach stolicy, spróbuję wam przypomnieć, zanim same otworzycie atlas, kilka danych o miejscu, w którym teraz żyję. 

 

Helen Bridge i Warszawska Szkoła Pielęgniarstwa – Magazyn Pielęgniarki i Położnej, Nr 9 / 2011

Czytaj więcej: Helen Bridge i Warszawska Szkoła Pielęgniarstwa - Magazyn Pielęgniarki i Położnej, Nr 9 / 2011

Profesjonalizm i serce. – List do Pani, wrzesień 2008, Nr 167

Trąd w Europie? – Idziemy, 13.02.2011, Nr 7/2011

Z prof. Anną Doboszyńską, prodziekan ds. pielęgniarstwa Wydziału Nauki o Zdrowiu, kierownik Zakładu Pielęgniarstwa Klinicznego Warszawskiego Uniwersytetu Medycznego, rozmawia Monika Florek-Mostowska

Czy trzeba się bać zarażenia trądem?

My, ludzie z krajów rozwiniętych, nie jesteśmy tak podatni na zakażenie trądem, jak ubodzy, niedożywieni i żyjący poniżej jakichkolwiek higienicznych standardów mieszkańcy Indii. Trądem można się zarazić drogą kropelkową, ale jedynie na początku choroby.

 

Nowoczesna terapia POChP – Puls Medycyny, 10.06.2009, Nr 11 (194)

Jaka jest rola długo działających leków antycholinergicznych w terapii POChP w kontekście najnowszych badań? Na pytanie odpowiada prof. Anna Doboszyńska, ordynator Oddziału Wewnętrznego i Pulmonologii Międzyleskiego Szpitala Specjalistycznego, Zakład Pielęgniarstwa WUM:

Czy sportowiec chory na astmę jest na dopingu? – Puls Medycyny, 10.03.2010, Nr 4 (207)

Jeżeli astma jest rzetelnie rozpoznana i osoba faktycznie jest chora od dzieciństwa, to podanie leków przeciwastmatycznych wyrównuje jej szanse z pozostałymi sportowcami – uważa prof. Anna Doboszyńska, kierownik Zakładu Pielęgniarstwa Klinicznego Warszawskiego Uniwersytetu Medycznego i zastępca dyrektora ds. przychodni specjalistycznych Enel-med. 

Brak przełomu w leczeniu astmy – Puls Medycyny, 9.04.2008, Nr 7 (170)

Trwają prace nad syntezą i wprowadzeniem nowych leków w leczeniu astmy lub nad lekami dawno znanymi i badanymi, które być może znajdą nowe zastosowanie. Wciąż jednak najważniejsze jest indywidualne podejście do chorych na astmę, ocena ich oczekiwań wobec leczenia i możliwości aktywnego udziału w terapii.

Opieka nad chorym na POChP – Puls Medycyny, 26.06.2008

Chorzy na uogólnioną chorobę nowotworową mają obecnie lepszą opiekę niż chorzy w końcowym etapie POChP – twierdzi prof. Anna Doboszyńska, przewodnicząca komitetu naukowego konferencji „Astma-Alergia-POChP. Chory-Lekarz-Pielęgniarka. Edukacja Chorych”, która odbędzie się 25-28 czerwca w Warszawie.